Takuhatsu – Zaufać Misce
Fragmenty tekstu Kōshō Uchiyamy o takuhastu, praktyce będącej podstawą tradycyjnego treningu mnichów zen. Istotą takuhatsu jest praktyka dana paramity. Mnich ofiarowuje nauczanie dharmy, w tym przypadku mające formę takuhatsu, a materialne wspieranie dharmy w formie datków jest wyrazem praktyki dana paramity darczyńców. W kraju niebuddyjskim, takim jak Polska, nie jest możliwe robienie takuhatsu w sposób dosłowny. Jednakże, to, co można zrobić, to przenosić ducha tej praktyki.
Żyjemy w czasach, w których po niebie latają odrzutowce, a po ulicach płynie nieprzerwany strumień samochodów. Któż to jednak zbliża się ulicą? Postać w czarnej szacie, w wielkim słomianym kapeluszu, tradycyjnych ręcznie plecionych sandałach, z płócienną torbą wiszącą na szyi. To mnich zen, który praktykuje takuhatsu chodząc od drzwi do drzwi, trzymając w dłoniach swoją miskę do jedzenia. Ludzie ofiarowują mu do niej pieniądze lub ryż, a w miarę jak miska się zapełnia, mnich przekłada jej zawartość do torby. Współcześnie, przynajmniej w miastach, ofiary w większości mają formę datków pieniężnych. Współczesne takuhatsu jest kontynuacją praktyki, którą wykonywali mnisi buddyjscy w całej Azji od czasów Siakjamuniego. Jest to czas wypełniony zarówno śmiechem, jak i łzami. Sławny mnich zen i poeta Ryōkan żył z takuhatsu i pisał o nim w swoich wierszach. Wyobraźmy sobie scenę ciepłego wiosennego dnia, kwitnące kwiaty, śpiewające radośnie ptaki oraz polatujące tu i ówdzie kolorowe motyle. Z całą pewnością tak właśnie musiały wyglądać wyprawy Ryōkana do wiosek z jego pustelni. Dzieci, dostrzegłszy go z oddali, biegły zachwycone w jego stronę, aby przywitać swojego ulubionego towarzysza zabaw. Ryōkan, któremu dzień upłynął na zabawie z dziećmi, całkiem zapomniał o ryżu, który otrzymał do swojej miski takuhatsu, a który w międzyczasie wydziobały mu ptaki. W pewnym momencie głęboki, wibrujący odgłos pobliskiego świątynnego dzwonu przypomina o czasie. Dzieci szybko wracają do domów, a Ryōkan rusza z powrotem do swojej pustelni. Nagle przypomina sobie o misce, którą zostawił w trawie i szybko po nią wraca. Ta scena, w której Ryōkan biegnie po swoją miskę, nie może nie przywołać uśmiechu. Chciałbym, aby moje takuhatsu też wyglądało tak prosto i niewinnie. Niestety było zupełną odwrotnością czegoś takiego. Jeśli jesteśmy w stanie praktykować takuhatsu z nastawieniem, że jest ono w porządku bez względu na to, czy ktoś nam coś wrzuci do miski, czy też nie, wtedy przebiega ono tak, jak powinno. Ja jednak nie potrafiłem wtedy tak do tego podchodzić. Moje nastawienie było bardzo racjonalne. Zakładałem, że muszę zebrać określoną kwotę potrzebną mi do przetrwania. Co więcej, chciałem to zrobić jak najefektywniej, ponieważ poza takuhatsu miałem wiele innych obowiązków w świątynii. Szczególnie, kiedy zbliżał się termin comiesięcznego sesshin, a co za tym idzie przybycia mojego nauczyciela Kōdō Sawakiego do Antaiji, był to dla mnie wyjątkowo gorączkowy czas. Miałem poczucie bycia pod ciągłą presją czasu, i za każdym razem miałem nadzieję, że uda mi się załatwić takuhatsu chociaż trochę bardziej wydajnie. Mówię tu o latach, od kiedy po raz pierwszy przybyłem do Kioto w lecie 1949 roku, do wiosny 1962 roku, czyli pomiędzy trzydziestym siódmym a pięćdziesiątym rokiem mojego życia. Ponieważ już jakiś dystans czasowy dzieli te dni od mojego obecnego życia, jestem w stanie szczerze i otwarcie opowiedzieć o blaskach i cieniach mojego ówczesnego takuhatsu. Może jeszcze kiedyś będę zmuszony, aby wrócić do takuhatsu, ale obecnie już nie muszę tego robić.
Styl życia leżący u podstaw takuhatsu
Kiedy przeniosłem się do Antaiji w 1949 roku i rozpocząłem wtedy moje takuhatsu w Kioto, byłem do tego w pewnym sensie przygotowany. W czasie wojny warunki bytowe były o wiele gorsze od tych, które tu opisuję. W 1949 roku emocje i bieda związane z wojną jeszcze całkowicie nie wygasły. W tego rodzaju trudnych pod względem ekonomicznym okolicznościach, liczba praktykujących szybko topniała, aż w końcu zostało nas tylko dwóch – ja i mój brat w dharmie Sodō Yokoyama. Podczas wojny Antaiji uległo znacznym uszkodzeniom. Sodō-san chodził na takuhatsu w nadziei zebrania funduszy na remont, a ja po to, abyśmy mieli co jeść i za co pokryć koszty sesshin. Poza takuhatsu musiałem uprawiać ogród, rąbać drewno na opał, robić kiszonki i sprzątać. Co więcej, trzy razy dziennie gotowałem, a jeśli nie szedłem na takuhatsu, zwykle miałem do zrobienia pranie. Jasne więc, że nie mogłem podobnie jak Ryōkan beztrosko iść sobie na takuhatsu, bawiąc się po drodze z dziećmi. Jedyne, co miałem w głowie, to jak najszybciej skończyć, aby zająć się pozostałymi sprawami. Musiałem nieźle się nakombinować, jak pośród tego wszystkiego znaleźć jeszcze czas na zazen i studiowanie dharmy.
Ograniczanie wydatków było absolutną koniecznością przy naszym skromnym budżecie. Kiedy na przykład przychodził handlarz ryżem, aby odebrać swoją należność, niejednokrotnie musieliśmy mu powiedzieć, żeby poczekał, bo dopiero musimy iść na takuhatsu. Często też miałem sytuacje przed przybyciem mojego nauczyciela do Antaiji, kiedy chcąc ugotować coś bardziej specjalnego z tej okazji, nie miałem dość pieniędzy i ostatecznie musiałem kupić coś najtańszego. W owych czasach nie było mnie też stać na żadne nowe ubranie. De facto od czasu wybuchu wojny w 1941 roku nie kupiłem sobie nic nowego i wszystko, co nosiłem, było już w strzępach. Nawet moja kołdra stała się samą powłoczką, prawie bez żadnego wypełnienia. Stare gazety służyły nam za papier toaletowy, a ręczniki były prawie przezroczyste. Mimo iż kosztowały zaledwie kilka jenów, nie było mnie stać na nowe. Budynki Antaiji wyglądały podobnie. W moim pokoju kilka razy zrobiłem nogą dziurę w tatami, ponieważ podłoga pod nimi była już bardzo słaba, aż w końcu były tak poniszczone, że byłem zmuszony się ich całkowicie pozbyć. Ściany, których drewniana konstrukcja oklejona jest zwykle jednolitym białym papierem, były różnokolorowym kolażem najróżniejszych skrawków papieru ponaklejanego na liczne dziury. Niestety, nie mieliśmy ani pieniędzy, ani czasu na przeprowadzenie solidnego remontu. To wszystko zmuszało mnie, abym jeszcze bardziej wkładał całą energię w takuhatsu.
Chociaż może się wydawać, że takuhatsu to jedynie chodzenie sobie po ulicy pokrzykując od czasu do czasu “hooo”, to kiedy wychodzi się na takuhatsu, to tak naprawdę, kładzie się na szali swoje życie. Jedna chwila nieuwagi i można leżeć na ulicy, będąc potrąconym przez samochód, z porozsypywanymi wkoło moniakami. Co więcej, emocjonalna presja jest ogromna. Kiedy zdrowy i pełnosprawny mężczyzna żebrze o pieniądze, wielu ludzi patrzy na niego z politowaniem. Czasami wydawało mi się to trudniejsze niż podjęcie jakiejś najniżej płatnej i zupełnie niedocenianej społecznie pracy. Pomimo tego wszystkiego, kwota jaką byłem w stanie zebrać, była zupełnym minimum do przeżycia. Co więcej, nawet w czasach dobrobytu, mnich na takuhatsu jest ostatni w kolejności do otrzymania czegokolwiek, a w czasach kryzysu jest jego pierwszą ofiarą. W połowie lat pięćdziesiątych, większość ludzi sądziła, że wojna jest już zupełną przeszłością, ale my robiący takuhatsu nadal mieliśmy poczucie, jakby dopiero co się skończyła. Kiedy późnym jesiennym wieczorem we dwóch docieraliśmy zmęczeni do Antaiji po całodziennym chodzeniu, witał nas widok modliszek siedzących na ścianach wzdłuż zachodniej strony budynku. Modliszki miały żółto brązowy kolor i przypomianały uschnięte liście. Ogrzewały się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Od końca września, kiedy modliszki składają jaja, szukają one jakiegoś ciepłego miejsca, aby przetrwać jeszcze do końca listopada. Widok ten wywoływał u mnie skurcz w gardle. Czekające na śmierć modliszki, całkowicie odcięte od świata, przeżywające życie samo w sobie, wdychając i wydychając, uczepione ściany. Ten jesienny obrazek był także obrazem nas, dwóch ludzkich mieszkańców tej zruinowanej świątyni. Sodō-san musiał również mieć podobne odczucia, bo napisał następujący wiersz:
Jesienne modliszki, uczepione papieru przyklejonego przeze mnie do drewnianej ramy ściany. Skąd przychodzą? Dokąd odchodzą?
Tego typu myśli krążyły wtedy w naszych głowach. Jednakże, nie jest może najwłaściwsze użycie w tym przypadku liczby mnogiej “w naszych”. Każdy z nas przeżywał swoje życie sam. Byliśmy w Antaiji ramię w ramię, ale równocześnie całkowicie sami ze sobą. Takie i podobne myśli tworzyły scenerię naszego ówczesnego życia opartego na shikan taza. Tylko dlatego, że takuhatsu było częścią życia skupionego wokół zazen, było to życie “całkowitego zaufania (zawierzenia wszystkiego) misce” (takie jest dosłowne znaczenie terminu takuhatsu). Inaczej byłoby to tylko godnym pożałowania życiem w nędzy.
Nerwica takuhatsu
Zanim przeniosłem się do Antaiji, praktykowałem w kilku wiejskich świątyniach i miałem już doświadczenie w takuhatsu. Zwykle raz lub dwa razy w miesiącu w kilka osób wychodziliśmy tam na takuhatsu. Atmosfera jednak przypominała bardziej wycieczkę, a poza tym nasze życie nie zależało od tego.
W Kioto moja sytuacja była zupełnie inna. Antaiji nie miało żadnych innych dochodów i byłem pod ogromną presją zebrania określonej sumy. Poza tym wiedziałem, że ta suma to naprawdę niezbędne minimum. Jeśli nie padało, musiałem chodzić codziennie. Nie upłynęło więc zbyt wiele czasu, zanim wydawało się, że wszyscy znają moją twarz. Kiedy tak się stało, sprzedawcy zaczęli patrzeć na mnie z wyrazem “no nie, to znowu ten”. Z kolei moja postawa mówiła “przepraszam, to znowu ja”. Po krótkim czasie wpadłem nie tyle w depresję, co byłem całkowicie onieśmielony.
Zanim wychodziłem na takuhatsu nie mogłem się powstrzymać, aby nie wyobrazić sobie ulicy, którą miałem iść. Widziałem okiem wyobraźni każdy dom i czułem na sobie spojrzenia osób wychodzących z nich, patrzących na mnie wzrokiem “no nie, to znowu on”. Zaczynałem wtedy czuć przygnębienie, zanim jeszcze zacząłem. Kiedy fizycznie docierałem na miejsce wyglądało ono dokładnie tak, jak je sobie wyobrażałem i czułem jeszcze większy ciężar. Kiedy stawałem przed pierwszym domem, intonując “hooo” słabym głosem, osoba, która z niego wychodziła patrzyła na mnie z pogardą i krzyczała “idź stąd, blokujesz wejście”. Osoba z następnego domu krzyczała “wynoś się”. Kiedy stawałem przed kolejnym domem, mój głos stawał się prawie niesłyszalny. Ktoś, kto z niego wychodził rzucał mi byle jak jednego jena, jakby tego nie chciał zrobić, ale czuł się zmuszony. W tym momencie zaczynałem się wewnętrznie kulić, szybko rzucając jedynie wzrokiem na kolejne osoby i prawie natychmiast odchodząc nie intonując nawet zwyczajowego wiersza dana paramity po otrzymaniu datku. W pewnym momencie stanąłem przed dylematem konieczności chodzenia prawie każdego dnia, ponieważ potrzebowałem konkretnej sumy, żeby w ogóle przeżyć, a jednocześnie prawie nic nie otrzymując. Chodziłem codzienne od rana do wieczora, aż w końcu z tego wszystkiego nabawiłem się nerwicy.
Od momentu rozpoczęcia mojego codziennego takuhatsu w Kioto, zajęło trzy lata, aby wszyscy mnie już znali. Bardzo niechętnie zaakceptowano mnie jako mnicha zen, który robi takuhatsu jako praktykę religijną, a ludzie wydawali się patrzeć na mnie jak na kogoś, kto zajmuje się tym wyłącznie dla pieniędzy. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Kontynuowałem pomimo tego wszystkiego przekonując sam siebie, że ma to jednak sens. Ta sytuacja trwała około roku. Nie jestem zbyt dobry w egzekwowaniu swojej woli, ale mam za to dużą cierpliwość i kiedy napotykam opór, nie poddaję się zbyt łatwo. Dlatego kontynuowałem i pewnego dnia miało miejsce następujące zdarzenie. Stojąc przed kolejnym domem, nie myśląc o tym, czy ktoś coś włoży do mojej miski, czy nie, zdałem sobie nagle sprawę, że moja postawa uległa zmianie. Wkładałem całą energię w stanie tam, patrząc bez lęku prosto przed siebie na tych, którzy wychodzili i mówili, że nic tym razem dla mnie nie mają. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, poczułem ulgę. Chociaż wielu ludzi nadal miało dotychczasowe nastawienie do mnie, to nie było już we mnie tego ciemnego i ciężkiego odczucia. Wydało mi się nawet, że ludzie zaczęli być do mnie przyjaźnie nastawieni. Od tej chwili mieszkańcy Kioto zaczęli radośnie wrzucać pieniądze do mojej miski.
Takuhatsu przypomina pracę domokrążcy, z tą różnicą, że nie ma tu żadnego towaru na wymianę. Dlatego zawsze obecny jest pewien wewnętrzny dyskomfort. Dopóki nie jest się w stanie z tym pogodzić i pozwolić temu być, wtedy jest czymś naturalnym, że pojawia się uczucie zakłopotania czy zażenowania. Jednakże, bez względu na to, jak długo będzie się robić takuhatsu, to takie odczucie nigdy do końca nie znika. To, co można z tym zrobić, to kontynuować pomimo wewnętrznego dyskomfortu. Wpadanie z tego powodu w nerwicę to przesada.
Żyjąc jak gołąb
Może zabrzmi to trochę patetycznie, ale żeby uwolnić się od nerwicy, musiałem uświadomić sobie moją ” duchową misję”, jako mnicha zen praktykującego takuhatsu. Nawet wtedy, kiedy byłem w okresie mojej najgłębszej depresji i czułem się straszliwie onieśmielony, to jednak coś dostawałem, tak że byłem w stanie jakoś przeżyć. Działo się tak pomimo tego, że w tamtym czasie wszyscy szukali miejsc, gdzie mogliby kupić coś choćby o kilka jenów taniej. Przez cały tamten okres byłem wspierany wyłącznie przez ofiary od mieszkańców Kioto.
W czasie takuhatsu zwykle robiłem sobie przerwę i jadłem bułkę na terenie jakiejś świątyni. Przylatywały wtedy gołębie, a ja dzieliłem się z nimi okruchami. Szczególnie w okresie mojej depresji obserwowanie, jak dziobią to, co im rzuciłem, podnosiło mnie na duchu. W pewnym momencie, zacząłem kupować dodatkową bułkę, żeby podzielić się nią z gołębiami. Pewnego dnia, kiedy je tak karmiłem uświadomiłem sobie, że ja też jestem jak taki gołąb. Ludzie mają naturalny odruch, że kiedy pojawiają się gołębie, to je karmią. W ten sam sposób, jeśli pojawia się mnich, wrzucasz mu jena albo dwa do miski, tak jak okruchy ptakom. W Kioto na terenie świątyń jest zawsze dużo gołębi i zwykle są one bardzo natarczywe. Jeśli wyglądasz na kogoś, kto chce im coś dać, potrafią wejść na twoje ręce, a nawet próbować zabierać to, co sam jesz. Kiedy zaczynały się tak zachowywać, traciłem ochotę na ich karmienie. W jednej ze świątyń, która nazywa się Tōji i gdzie często się posilałem, były jednak inne. Podchodziły tylko na pewną odległość, a kiedy rzucałem im okruchy zbliżały się tylko na chwilę, żeby je wziąć i szybko wracały na poprzednie miejsce. Ta wstrzemięźliwość z ich strony była naprawdę urocza. Postanowiłem, że będę jak gołębie z Tōji i zacząłem odgrywać swoją rolę z zadowoleniem, współtworząc klimat tego miasta poprzez bycie mnichem zen praktykującym takuhatsu. Dzięki temu mój sposób robienia takuhatsu stał się mniej natarczywy i przestałem myśleć o tym, ile muszę koniecznie zebrać. Chodziłem od domu do domu, tak szybko i lekko, jak tylko byłem w stanie. Zanim się obejrzałem, ludzie przyzwyczaili się do mojego nowego podejścia i zaczęli wkładać pieniądze do mojej miski, nawet zanim miałem możliwość pokazać im twarz. Czasem przechodząc obok sklepu zauważałem, że właściciel rozmawia przez telefon i wtedy nie zatrzymywałem się. Ku mojemu zaskoczeniu, często kiedy kończył rozmawiać, gonił za mną, żeby włożyć mi coś do miski. Jak mógłbym nie być wdzięczny, kiedy ludzie robili takie rzeczy.
Pewnego razu, kiedy wracałem pociągiem po całym dniu chodzenia w okresie kwitnienia wiśni, pociąg był bardzo zatłoczony. Stałem trzymając się jedną ręką za poręcz, a w drugiej miałem książkę. Nagle mężczyzna wyglądający na pijanego zawołał mnie, że obok niego jest wolne miejsce. Ponieważ wydał mi się mocno pijany, początkowo chciałem go zignorować, ale ponieważ byłem bardzo zmęczony, to w końcu usiadłem obok niego. Zagadywał mnie, ale nie zwracałem na niego uwagi, próbując czytać. Chciał zobaczyć, co czytam, ale nie był za bardzo w stanie i na chwilę zamilkł. W pewnym momencie odezwał się trzeźwym głosem: “Praktykujesz takuhatsu, teraz kiedy wszyscy jedynie podziwiają kwitnące kwiaty. Jestem kowalem i czasem, kiedy słychać okrzyk mnicha robiącego takuhatsu przechodzącego oboko mojego warsztatu, moja córeczka prosi mnie “tatusiu daj mi jakiś pieniążek”. Szybko szukam jena, dwa albo trzy, a ona biegnie, żeby włożyć je do miski tego mnicha. W odpowiedzi on bardzo grzecznie i nisko się kłania. Za dwa lub trzy jeny nie ma potrzeby aż tak nisko się kłaniać. W każdym razie, ty teraz praktykujesz takuhatsu, a wszyscy wielcy mnisi zen w dawnych czasach, tacy jak Ikkyu, żyli z takuhatsu. Jeśli będziemy kontynuować wspieranie takich jak ty, nawet jeśli nas na to za bardzo nie stać, to na pewno kiedyś pojawi ktoś kalibru Ikkyu. Jestem o tym przekonany.”
Zamknąłem książkę i spojrzałem prosto w jego oczy. Nie było w nich w tamtej chwili żadnego odurzenia i patrzył na mnie zupełnie trzeźwo. W wielu częściach Kioto są nadal ludzie, którzy tak myślą.
Czy jest taka rzecz, jak szczęście?
W tym samym czasie, kiedy otrząsnąłem się z mojej nerwicy, wyklarowało się także moje rozumienie dotyczące tego, czym jest prawdziwe szczęście. Generalnie, jako ktoś próbujący prowadzić religijne życie, polegające na spotykaniu twarzą w twarz z tym, co się pojawia, bez rozróżniania na relatywne szczęście i nieszczęście, niezbyt chętnie zajmuję się tak zwanym przeznaczeniem czy losem. Kiedykolwiek próbujemy robić coś, co wykracza poza nasze naturalne możliwości, zwykle kończy się to porażką i przesadnym rozwodzeniem nad tym. Wydaje się, że nigdy nie jesteśmy w stanie się uspokoić. Kiedy osiada się w nieporuszonym umyśle, jako swojej religijnej praktyce, wtedy nie jest się niepokojonym przez szczęście i nieszczęście. Ktoś praktykujący zazen, musi praktykować w duchu tego, że “każdy dzień jest dobrym dniem”, i że “bez względu na to, co się wydarza, to jest w porządku”. Jednakże, pomimo tego, że bez względu na to, co się wydarza, wszystko jest w porządku, powinniśmy kontynuuować czynienie wysiłku, aby dokonywać najlepszych możliwych wyborów w danej sytuacji. Jeśli dla przykładu prowadzisz samochód i masz wybór pozostania na swoim pasie, ponieważ jest to zgodne z przepisami lub zjechać na przeciwny pas, aby uniknąć zderzenia z nadjeżdżającym z naprzeciwka innym samochodem, pomimo, że jedzie on niezgodnie z przepisami, to oczywistym wyborem jest zjechanie z drogi w celu uniknięcia wypadku. Kiedy chodziłem na takuhatsu, mogłem to robić z podejściem niemartwienia się o to, czy ktoś coś mi wrzuci, czy też nie. Jednak, ponieważ moje życie zależało od takuhatsu i musiałem to robić możliwie, jak najbardziej wydajnie, abym mógł mieć też czas na pracę w świątyni, zazen i studiowanie dharmy, to naturalnie wybierałem trasę, która z dużym prawdopodobieństwem przyniesie szczodre ofiary. Prawdziwe znaczenie wyrażenia “nie ma znaczenia, na co trafię” nie neguje jednoczesnego względnego rozumienia szczęścia. W tym samym czasie, kiedy przydarzy mi się szczęście czy pomyślna okoliczność, to jest to moja wielka radość, a kiedy spotkam nieszczęście, wtedy to także jest moją rzeczywistością. Będąc szczęśliwym i uśmiechniętym, jak też smutnym i przygnębionym “każdy dzień jest dobrym dniem”. Wielu ludzi wyobraża sobie “przebudzenie” jako coś, co sprawi, że ich całe życie będzie jednym wielkim pasmem radości, a cały smutek zniknie i będą żyć w raju. Takie coś, to nic więcej, jak mżonka. Przeżywając życie w prawdziwej rzeczywistości, w której doświadczamy nieprzerwanie nietrwałości, na przemian chwil radosnych i smutnych, musimy osadzać się w miejscu wykraczającym poza relatywność. Jednakże, prawdziwa duchowość nie neguje naszego względnego, codziennego świata. Nie jest to zręczne prześlizgiwanie się nad tym, co jest, czy udawanie bycia szczęśliwym. Wręcz przeciwnie, prawdziwie religijne nauki są w stanie pokazać nam, jak możemy płynąć na tej właśnie fali naszego życia, w tej właśnie chwili. Raz tą falą jest śmiech, a innym razem łzy, czasem pomyślności, a kiedy indziej przeciwności. Studiowanie i praktykowanie buddha-dharmy nie jest czymś, co robi się tylko wtedy, kiedy ma się zapewnione środki do życia, czy też praktykowaniem zazen jedynie w sprzyjających okolicznościach, kiedy czujemy się „dobrze”. Byłem zmuszony, aby poszukiwać tego, czym jest praktyka wtedy, kiedy nie różniłem się zbytnio od bezdomnego psa, będąc stale pełen niepokoju o to, czy będę w stanie w ogóle utrzymać się przy życiu i będąc zmuszonym zadowalać się resztkami. Tak długo, jak żyjemy, zawsze będą zdarzać się nam rzeczy zarówno pomyślne, jak i niepomyślne. Nieuchronnie będziemy przechodzić okresy załamania. Zanim moja nerwica zniknęła, często były dni, kiedy jedna osoba za drugą odganiały mnie mówiąc, żebym sobie poszedł. Czasami tak mnie to przygniatało, że przerywałem takuhatsu i resztę dnia spędzałem w zoo, albo jeśli nie miałem pieniędzy szedłem do biblioteki. Jednakże, kiedy stopniowo przyzwyczaiłem się do takuhatsu, odkryłem, że nawet jeśli miałem zły początek dnia, zamiast wpadać z tego powodu w depresję, mówiłem sobie, że to tylko chwilowe. Stopniowo stan mojego ducha się poprawiał i kontynuując chodzenie po ulicach, w końcu moja sytuacja się zmieniała. Z kolei, kiedy poranek był udany, musiałem bardzo uważać, ponieważ rozluźniając się i myśląc, jaki to miałem wspaniały poranek, nie trwało to długo. Taka nieszczera postawa jest wyczuwana przez ludzi i ostatecznie kończyłem taki dzień poniżej przeciętnej. Kiedy początek nie był najlepszy, wiedziałem, że kiedyś w końcu to się odwróci. Kiedy początek był w miarę udany, wtedy wiedziałem, że muszę mieć się na baczności.
Bez względu na ilość posiadanego doświadczenia są chwile, kiedy twoja intuicja odnośnie tego, gdzie iść, całkowicie zawodzi. Kiedy ma się ograniczenie czasowe, takie momenty mogą być krytyczne. Można powiedzieć, że łut szczęścia wkracza na scenę dokładnie wtedy, kiedy chcesz coś osiągnąć w ograniczonym czasie. Kiedy jednak spojrzysz na rzeczy z perspektywy wieczności, wtedy nie ma czegoś takiego, jak szczęście. Jeśli spoczniemy w nastawieniu, że bez względu na to, w którą stronę potoczy się to życie, będziemy wdzięczni, to w trakcie całodniowego chodzenia będziemy mogli poczuć różnorodną fakturę życia – szczęścia, nieszczęścia, radości i smutku. Jeżeli popatrzymy na rodzaj ludzki z perspektywy nieskończoności, to istota zwana człowiekiem jest niczym więcej jak jednym ze stworzeń, które nagle się pojawiło we wszechświecie i kiedyś równie nagle zniknie bez śladu. Pojedynczy dzień w życiu tego maleńkiego gatunku jest jedynie jedną niewielką radością i jedną malutką goryczą. Bez nastawienia, że oba są w porządku, skończymy znerwicowani. Jednakże, pomimo tego, że z jednej strony zawsze wszystko jest w porządku, bez względu na to, co ci się przydarza, to jednocześnie jeżeli nie podejdziesz do swoich działań w praktyczny sposób, skończysz jak głupiec. Podążanie środkową drogą pomiędzy nerwicą a głupotą jest dokładnie tym, o czym jest takuhatsu.
Nic nie jest przenoszone
Dobrą rzeczą odnośnie takuhatsu jest to, że nic nie jest przenoszone na kolejny dzień. Nie ma kredytów, długów, czeków bez pokrycia, generalnie rzeczy, z powodu których ktoś mógłby nas ścigać. Najgorsza rzecz, jaka może się zdarzyć to to, że ktoś krzyknie, żebyś sobie poszedł. Przez chwilę nie czujesz się z tym za dobrze, ale na kolejnej ulicy, kiedy pojawia się matka z dzieckiem na ręku, które z uśmiechem wrzuca monetę do miski, znowu czujesz się lepiej. Albo jakaś starsza pani kłania się grzecznie i po złożeniu datku stoi z szacunkiem ze złożonymi rękoma, kiedy recytujesz wiersz dana paramity, a potem ponownie się kłania. Czujesz wtedy, jak jesteś niemal otulony energią wzajemnego szacunku, a pieniądze, które taka osoba włożyła do miski wydają się tak cenne, że chcesz ją przytulić. Choć, podejrzewam, że takie odczucia, to jedynie jeszcze jeden nieuchronny przejaw naszych ludzkich emocji. W każdym razie, żadna z tych rzeczy nie jest przenoszona na kolejny dzień. W rzeczywistości, to nic nie jest przenoszone nawet do następnej chwili. Mimo to, zawsze modlę się o to, abyśmy w czasie tego naszego krótkiego życia, potrafili w każdej chwili przenosić troskę o siebie nawzajem.
Dlaczego praktykować takuhatsu?
Większość historii, które tu przywołałem, nie brzmiała zbyt “duchowo”. Chciałem więc zakończyć w bardziej poważnym tonie, wyjaśniając dlaczego według mnie praktykowanie takuhatsu jest ważne dla kogoś, kto decyduje się na życie według prawdziwie duchowych zasad.
W czasie tych wszystkich lat, wychodząc na takuhatsu, zawsze pojawiało się to podstawowe pytanie dlaczego? Jak już powiedziałem wcześniej, w ostatecznym rozrachunku takuhatsu jest po prostu zbieraniem datków, albo bardziej dosadnie żebraniem. W zamian za datek nie ma żadnego towaru, produktu czy podarunku. A więc jest to jedynie chodzenie i przyjmowanie ofiar. Dlatego też, jeśli nie jestem w stanie całkowicie zaakceptować siebie jako żebraka, to będę emocjonalnie cierpiał. Wiele razy myślałem, że byłoby mi o wiele łatwiej, jeśli miałbym coś na wymianę, jak ci sprzedawcy chodzący od drzwi do drzwi. Szczególnie było to silne w okresie, kiedy przechodziłem neurozę dotyczącą tej sprawy. Często rozważałem porzucenie takuhatsu i podjęcie jakiejś pracy. Z drugiej jednak strony, myślałem o tych wszystkich ludziach w historii buddyzmu, poczynając od Siakjamuniego, którzy żyli z takuhatsu. Pomyślałem, że musi być jakiś silny związek pomiędzy takuhatsu a religią, którego mogłem nie być dotychczas świadomy. Jeśli jest jakiś głęboki powód, dla którego ktoś aspirujący do religijnego życia, musi praktykować takuhatsu, czym on jest? Rozmyślając w taki sposób minęło mi dziesięć lat i pod koniec tego okresu przeczytałem książkę Roberta Jungka “Jaśniej niż tysiąc słońc”. Któż mógłby o tym zapomnieć? Był 1945 rok, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o skutkach wybuchu bomby atomowej w Hiroshimie i Nagasaki. Nikt nie mógł sobie wyobrazić, co to za istoty stworzyły taką diabelską broń. Sam myślałem, że to musi być dzieło jakiegoś demona zupełnie pozbawionego uczuć. Ta książka “Jaśniej niż tysiąc słońc” jasno pokazuje, co to były za “demony”. Nie była to jakaś specjalna rasa, ale nikt inny jak awangarda nauki – fizycy nuklearni. Jak ci ludzie mogli stworzyć tak straszliwą broń, która może doprowadzić do całkowitego unicestwienia życia na ziemi? Co więcej, nie tylko stworzyli bombę atomową, ale również bombę wodorową. Książka ta jest dziennikiem, który rekonstruuje historię tych zdarzeń. Już jej nie mam, ale jeśli pamięć mnie nie myli, sedno tej historii wyglądało mniej więcej tak. Na początku dwudziestego wieku fizyka atomowa dopiero się rozpoczęła. Naukowcy z Anglii, Stanów Zjednoczonych, Francji, Niemiec, Rosji, Japonii i kilku innych krajów, zebrali się na uniwersytecie w Niemczech pracując nad badaniami w dziedzinie fizyki. W latach dwudziestych nastąpił szybki postęp w fizyce atomowej i małe laboratorium powiększyło się. W tym czasie źródłem finansowania tych eksperymentów były głównie prywatne darowizny. W latach trzydziestych poczyniono dalsze postępy, ale prywatne fundusze okazały się niewystarczające na pokrycie rosnących kosztów. W związku z tym większość tych naukowców wróciło do swoich krajów i kontynuowało swoje badania, które były finansowane przez rządy tych państw. W jednym z tych laboratoriów, doszło do wycieku tajnych informacji i jednocześnie rządy zaczęły szpiegować naukowców z innych krajów. Mniej więcej w okresie wybuchu II Wojny Światowej, naukowcy z różnych krajów prawie jednoczesnie zdali sobie sprawę, że można skonstruować bombę działająca w oparciu o fuzję nuklearną. Amerykanom jako pierwszym udało się ją skonstruować i w wyniku tego zrzucili bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Straszliwe rezultaty wywołane tymi wybuchami obudziły sumienia tych naukowców i chcieli oni zaprzestać dalszych badań, prosząc jednocześnie o pozwolenie im na powrót do laboratoriów w swoich macierzystych uniwersytetach. Amerykański rząd pozwolił im powrócić do swoich laboratoriów, a jednocześnie zabronił uniwersytetom zatrudniać ich. Ponieważ departamenty fizyki i inżynierii na tych uniwersytetach były finansowane przez rząd, uniwersytety były zmuszone do wypełnienia poleceń rządowych. W związku z tym wszyscy naukowcy nie zostali z powrotem przyjęci do pracy na uniwersytetach i zostali w ten sposób zmuszeni, aby wrócić do rządowych placówek i kontynuować prace nad bronią atomową. Kontynuowali swoje badania po zakończeniu wojny i w konsekwencji stworzyli jeszcze straszniejszą bombę wodorową.
Czytając tę książkę, nie mogłem powstrzymać się od refleksji nad słabością ludzi w obliczu pieniędzy. Wtedy też zdałem sobie sprawę z konieczności praktykowania takuhatsu przez kogoś chcącego żyć w prawdziwie religijny sposób. Kiedy otrzymujesz pieniądze od określonej osoby, jesteś w pewnym sensie zobligowany do kłaniania się tej osobie i jej pieniądzom.
Oczywiście będąc na takuhatsu także mogę skłaniać głowę setki, a może nawet tysiące razy. Jednakże, nie kłaniam się pieniądzom, ani nie muszę padać na kolana przed darczyńcami.
Przez te wszystkie lata, kiedy byłem w Antaiji, zawsze podążałem za radą mojego nauczyciela Kōdō Sawakiego i nigdy nie prosiłem nikogo o pieniądze. W tym sensie nie należę do nikogo. Jako że Antaiji jest klasztorem, to bez względu na to, jak duża czy mała była darowizna, zawsze byłem za nią wdzięczny. Ponieważ o nic nikogo nie prosiłem, ani od nikogo nie wymagałem, nie różniło się to od ofiary otrzymanej do mojej miski w czasie takuhatsu. Dlatego też, nie musiałem kłaniać się przed pieniędzmi i ani ich darczyńcą.
Zawsze próbowałem żyć podług religijnych zasad, ale nie jestem osobą, którą nazwałbyś człowiekiem religii. Powodem tego jest moje życie w oparciu o takuhatsu. Jeśli zamierzasz żyć prawdziwie religijnym życiem, wtedy musisz nauczyć się nie kłaniać mamonie. Nie powinieneś obawiać się biedy ani życia na minimum polegając wyłącznie na takuhatsu.
Jednakże, jak już to wspomniałem, nie byłem na takuhatsu od wiosny 1962 roku, ponieważ zacząłem wtedy otrzymywać honoraria z tytułu praw autorskich za książkę, którą napisałem o origami – sztuce składania papieru, będącego moim hobby od dzieciństwa. Od kiedy przekroczyłem pięćdziesiątkę, takuhatsu stało się coraz trudniejsze fizycznie i próbowałem znaleźć sposób, aby nie być do niego zmuszonym. Jednakże, jeśli zdarzy się, że kiedykolwiek przychody z książek wyschną i nie będę miał nawet minimum na utrzymanie, znowu zobaczycie mnie na ulicach robiącego takuhatsu.